
GDY LECI Z WAMI ANDRZEJ…
Nikomu nie życzę trafić na Kominka i Andrzeja podróżujących samolotem.
Na arabskich kompach nie da sie zainstalowac polskich ogonkow, ale mysle, ze sie rozczytacie.
Poniższy tekst to jeden z najważniejszych tekstów Kominka, bo był to pierwszy z wielu tekstów pisanych z ciepłych krajów – uważanych przez wielu za najlepsze – ale także był to tekst, po którym narodził się kult Andrzeja.
Działo sie to w kwietniu 2007 r.
ODPRAWA
Przede wszystkim czuje sie w obowiazku ostrzec was przed jednym: nikomu nie zycze trafic na mnie i Andrzeja podrozujacych liniami lotniczymi.
Nie zebysmy we dwojke stanowili jakies zagrozenie albo robili niesamowita rozpierduche, ale uczciwie nalezy przyznac, ze do latwo prowadzacych sie nie nalezymy.
Najpierw odprawa.
Ostrzegano mnie, zeby przyjsc dwie godziny wczesniej. I przyszlismy dwie godziny wczesniej, ale byla kolejka. I to taka jak za komuny po parowki.
– Andrzejku, nie ma rady, musimy przecierpiec.
– Chodz… – odparl kolega, chwycil za mnie rekaw i pociagnal za soba.
Ominelismy cala kolejke, wjebalismy sie na sam przod, a Andrzej – jakby wam to opisac – no schylil glowe i tak mowiac ni to do ludzi za nami, ni to do siebie rzekl:
– Niech mi tylko jakas kurwa powie, ze ja tu nie stalem…
Ci, ktorzy stali za nami wystraszyli sie nie zdazyli zareagowac i opierdolic nas za wejscie bez kolejki. Ja czulem, ze sie pale ze wstydu. Bylo mi glupio.
– Andrzej, z tymi ludzmi bedziesz zyl najblizsze dwa tygodnie i juz tak na poczatku chcesz sie im narazic?
– Masz zle podejscie. Dwa tygodnie to oni beda musieli zyc z nami i niech sie lepiej przyzwyczajaja.
Trudno bylo mi nie przyznac mu racji.
Odprawa przebiegla bardzo sprawnie. Przemycilismy wszystko co mozna bylo przemycic.
W sklepach wolnoclowych nic zesmy nie kupili, wypilismy po kawce, zrobilismy przeglad dup lecacych z nami.
8 staruszek, 5 zon z mezami, 2 pary kolezanek.
Pierwsza para – dwie rude, piegowate laski ubrane w glany. Nou koments!
Druga para – jedna gruba, druga tez brzydka. Nou koments!
– I co my zrobimy? – spytal zalamany Andrzejek.
– Pomodlmy sie, zeby chociaz pogoda byla i zarcie dobre…
Przed wejsciem do samolotu przechodzi sie jeszcze przez przeswietlanie bagazu podrecznego. Andrzej poszedl przede mna. Panu ubranemu w wojskowy stroj powiedzial – cytuje doslownie:
– W majtkach mam prawdziwa bron. Moge oddac ktorejs z tutejszych pan.
Wojskowy albo mial poczucie humoru, albo nie uwierzyl. Przeszlismy bez problemu.
Jeszcze wtedy nie wiedzialem, ze za pol godziny przezyje jeden z najwiekszych koszmarow mego zycia…
SAMOLOT
Ostatni raz samolotem lecialem jakies 20 lat temu bedac jeszcze dzieckiem.
Wydawalo mi sie, ze sie nie boje latania, ta notka sprzed kilku dni, ze niby sie boja to byla oczywiscie sciema. Przeciez wiem, ze rocznie po niebie lata dziesiatki (setki?) tysiecy samolotow, a spada zaledwie kilka. Predzej jebnelibysmy szostke w totolotka niz wsiedli do maszyny, ktora pierdutnie.
Andrzej chcial koniecznie przy oknie. Miejsca jednak mielismy na srodek i na „zewnatrz”.
Przy oknie siedzial jakis wystraszono koles trzymajacy w lapie papierowy worek.
– Bedziesz rzygal? – spytal go Andrzej gdy doszlismy do naszych foteli.
– Jeszcze nie wiem… – wycedzil spocony klient.
– Nie bedziesz. A teraz wstan i przesiadz sie na zewnetrzne krzeslo, bo jesli juz masz haftowac to na drugi rzad, a nie mnie pod nogi. No raz raz.
Andrzej siadl przy oknie, ja po srodku.
– Ja pierdole…- zaklal po chwili – Siedzimy na jebanym skrzydle! A chcialem se popatrzec…
– Andrzej, ja sie chyba boje – przyznalem.
– Czego?
– Widziales pilota? Wchodzil po schodach i sie potnal o stopien. Pilot jest, kurwa, albo slepy albo pijany!
Podobno najwiecej wypadkow jest podczas startu…
Maszyna podniosla sie w gore, ja odetchnalem z ulga, az tu nagle…zaczela sie szybko obnizac.
– Spadamy ! – az krzyknalem i kilka sekund pozniej po calym pokladzie rozniosl sie smrod… gowna.
Przysiegam z reka na sercu, nie Kominka gowno to bylo! Andrzeja tez nie, bo ten wydawal z siebie okrzyki jakby ujezdzal siakiegos byka na rodeo. Zlapala go glupawka, prawdopodobnie tak odreagowywal stres, a gdy on odreagowuje, zaczyna sie zachowywac jak krol swiata.
Rozpial pas i podniosl sie lekko z fotela.
– Czy moge prosic o uwage – zwrocil sie do wciaz wystraszonych pasazerow. – Prosze sie o nic nie martwic, nie spadamy, bo juz znowu sie wzbijamy. Niestety ktos sie spierdzial, zapewne do konca zycia tylko jedna osoba w tym samolocie nie bedzie sie zastanawiala, czy zrobil to sasiad obok.Bardzo prosze, aby ktos z przodu otworzyl okno. Dziekuje.
Po czym usiadl i juz byl grzeczny. W pierwszej chwili bylo mi za niego glupio, ale publika zareagowala szczerym usmiechem, a juz po wyladowaniu w Tunezji jedna z kobiet powiedziala do Andrzeja:
– Przerazilam sie jak zaczelismy spadac i gdyby pan nie rozladowal sytuacji, z cala pewnoscia i ja narobilabym w portki.
Nie byloby nic dziwnego, gdyby powyzsze zdanie powiedziala pasazerka, ale ona byla stewardessa…
Jedzenie w samolocie smakowalo jak gowno.
Wydawalo nam sie, ze jemy zmielonego kurczaka, ktory zostal im ze swiat Bozego Narodzenia. Kelnerka oznajmila, ze to ryba.
Lot byl koszmarny. Trzeslo jak cholera, co 15 minut kazano nam zapinac pasy. Balem sie. Naprawde sie balem. Obiecalem Bozi, ze jesli przezyje ten lot to pojde do kosciola, do spowiedzi, dam na msze, bede codziennie pisal notki, nigdy wiecej anala i bede wierny kazdej kobiecie.
Wyladowalismy szczesliwie, a ja mam nadzieje, ze Bozia zna sie na zartach 😉
Na miejscu okazalo sie, ze z tych wszystkich idiotow, ktorzy z nami lecieli, nikt nie zmierzal do naszego hotelu. Bylismy jedynymi z calego samolotu! Powialo optymizmem, bo cala wycieczka skladala sie z pasztetow. Z drugiej jednak strony – teraz nie bylo nawet pasztetow.
Pilotka powiedziala nam, ze Polacy wybieraja tansze hotele a nasz jest najlepszy z tych wszystkich, do ktorych rozwozil autobus.
Poczulismy sie bogato. To nic, ze cala wycieczka kosztowala nas 500 zlotych…
HORROR
Tym slowem mozna okreslic sytuacje zastana po wejsciu do hotelu.
Pustka. Nie ma ludzi, nie ma niczego. A tak nam sie chcialo pic… Zreszta w miescie bylo podobnie. Ani jednej zywej duszy!
– Gdzie sa ludzie? – spytalem recepcjoniste po wypelnieniu jakiejs fiszki.
– Spia.
– Czlowieku, jeszcze polnocy nie ma!
Arab wzruszyl ramionami.
– Gdzie tu jest jakis bar?
– Otwieraja o 6.00 – odparl i wokol dloni naczepil nam opaske.
– Kominku, dlaczego oni znacza nas jakbysmy byli krowami? – spytal kolega Andrzej.
– Ta opaska oznacza, ze jestes all inclusive i masz wszystko za darmo, palancie.
Brutalna prawda byla taka, ze mamy wszystko za darmo, ale po polnocy hotel swieci pustkami i nie kupisz nawet moczu. A tak nam sie chcialo pic!
Zanim dotarlismy do naszego pokoju demonstracyjnie wyszlismy z hotelu, kleknelismy przed basenem i jak prawdziwe polskie swinie napilismy sie chlorowanej wody.
A pogoda? Zimno, deszcz i wieje. Zupelnie jak w Polsce. To ma byc raj?
Przed snem zatesknilem za Polska. Odechcialo mi sie tych wakacji. Wszystko jest tutaj chujowe.
Tylko Andrzej zachowal resztki optymizmu. Wrocil do pokoju o czwartej nad ranem trzymajac pod pacha takiego ogromnego dmuchanego krokodyla.
– Andrzej, skad wziales krokodyla o czwartej nad ranem?
– Milcz, glupcze. Krokodyl jest czescia wielkiego planu.
– Andrzej, na co nam wielki dmuchany krokodyl?
– Wszystkiego dowiesz sie rano. Teraz spij.
Niestety Andrzej mial racje – wszystkiego dowiedzialem sie z samego ranam, ale o tym opowiem wam innym razem, bo konczy mi sie czas, a na basenie zostawilem Andrzeja. Samego.
Pingback: TEKSTY Z WYPRAWY DO TUNEZJI | Kominek IN
Uwielbiam 🙂
jeez, ależ się Kominkowi styl pisania poprawił.
Rewelacja! W końcu.