Continue Reading"/>
texas white house

Dear Mr. President

Równe 20 lat znajomości i ponad trzy lata wspólnych podróży z Andrzejem nauczyły mnie jednego: niczego.

 

Opisywałem wam, jak wdrapywał się na piramidę, prawie zatopił statek płynący po Nilu, szukał skarbu ukrytego w Jerozolimie, nie poddawał się terrorowi Zyty, polował na krokodyle, dinozaury, mieszkał w wiosce Majów i zdobył się na coś, czego zdrowy człowiek nigdy nie zrobiłby nie będąc na lekach – zakochał się w skośnookiej kobiecie. Mógłbym tak jeszcze przypominać, ale szkoda miejsca, bo uzbierało nam się tych historii na kilkaset stron i tak se tylko myślę – kiedy w końcu na czymś wdupimy? Tak porządnie wdupimy.
Dziś było blisko.


SAN ANTONIO. TEKSAS.

Godzinę po przylocie. Pięć minut po wejściu do pokoju.
– Andrzej, idziemy na jednego?
– Z lekka padam na pysk, ale…
– pacierza i wódki nie odmawiasz.
– Ale na jednego! Jednego, mówię! Pierwszy lepszy bar i wracamy.
– Na jednego.

5 godzin później znaleźliśmy się ok 100 kilometrów od San Antonio w miejscu, które na mapach google istnieje w ocenzurowanej wersji, a komórki nagle gubią zasięg.
5 godzin od wyjścia z hotelu do miejsca, które – wedle źródeł – jest chronione przed rakietami ziemia powietrze oraz powietrze powietrze, ale w żaden sposób nie było chronione przed moczem Andrzeja.
Który myślał, że leje na barak Starbucksa, bo mu się logo kojarzyło, a w rzeczywistości był to samolot. Niezbyt zwyczajny, bo w określonych sytuacjach, np. z prezydentem na pokładzie nadaje mu się kryptonim Air Force One.

– Komii, zastrzelą nas?
– Się zobaczy. Ale ja nic nie kumam. Zoba no, Andrzej, tu są same pola, drzewa, tu nic nie ma! Nic! Co w tej dupie robi samolot prezydenta?
– Odpoczywa?
– Dobra, zbliżają się. Ty milcz, ja mówię.
– Z przyjekurwamnością.


SHOW ME YOUR ID!

Dwóch strażników Teksasu podeszło, świecąc nam latarkami prosto w cycki. Jeden z nich zagadał:
– Przebywacie na terenie należącym do rządu Stanów Zjednoczonych. Mam nadzieję, że macie cholernie dobre wytłumaczenie na to.
– Nie mamy – odpowiedziałem grzecznie.
– Show me your ID!
– ID też nie mamy – odpowiedziałem jeszcze grzeczniej.
I zdobywając się na największy wysiłek intelektualny swojego życia, przypomniałem sobie całą wiedzę dotyczącą skutecznych negocjacji i wywierania wpływu na ludzi. Szybka analiza sytuacji pozwoliła mi na wybrane optymalnej taktyki.
– Panowie – rzekłem rozkładając przed sobą dłonie, dając sygnał, że nie mam nic do ukrycia, ale nie zdążyłem dokończyć, bo wtrącił się Andrzej:
– …nie zrobimy wam krzywdy…
Który chyba nie zauważył, że ci panowie trzymali tak wielkie spluwy, że jeden wystrzał ściąłby wszystkie drzewa w promieniu stu kilometrów, a kawałki głowy Andrzeja doleciałyby w okolice Kolumny Zygmunta.
Ale on się dopiero rozkręcał.
– Możemy się dogadać. Proszę, mamy parę dolarów… – mówiąc to sięgnął dłonią do kieszeni.
I zaczęło się. To był jeden wielki krzyk.
– Stój gdzie stoisz!
– Ręce przy sobie!!
– Na ziemię!!!
– Ręce przed siebie!!!!
– Na ziemię!!!!
– Rozłóż nogi!!!!!!
– Ty pierwszy!!!!!!
– Albo cię zastrzelę!!!!!
– Na ziemię!!!!!!
– Jeden ruch i strzelam!!!!!!!!!
Trwało to… dwie sekundy.
Co drugie zdanie wykrzyczał Andrzej.

Ale wciąż obaj staliśmy. Podjąłem zatem ostatnią próbę załagodzenia sytuacji.
– Znaleźliśmy się tu przypadkowo. Jesteśmy turystami…
– Jak można się w tym miejscu znaleźć przypadkowo?
– Przyjechaliśmy tu z jednym kolesiem od was…
– Co ty pieprzysz?
– Nazywał się TC (wym: ti si). Nazwiska nie znamy.
– Gdzie on jest?
– Podprowadzimy panów i w tym czasie wytłumaczymy co i jak, ok?
Jeszcze tylko sprawdził mi zawartość plecaka, pomacał po biodrach i udaliśmy się skąd przyszliśmy, a w międzyczasie opowiedziałem panom co się działo w ciągu ostatnich kilku godzin.

TI SI MA JUŻ DOŚĆ

Wyskoczyliśmy na jednego, ale nam się przedłużyło, bo trafiliśmy do baru, w którym był stół z piłkarzykami. Jedna z tych gier, w które kompletnie nie potrafimy grać, dlatego zagraliśmy. W pewnym momencie przypałętał się do nas jakiś kowboj i postanowił, że zostanie bramkarzem. Bo zawsze chciał stać na bramce, ale był za niski. Stawiał grę, więc zgodziliśmy się. We trójkę raźniej, choć mówił jakimś takim dialektem z innej galaktyki, że ni cholery nie wiedzieliśmy czy on się właśnie cieszy czy wkurza, czy chce nas poznać bliżej czy jak najszybciej zabić.

Na imię miał Ti Si, czyli TC, czyli albo to były tylko jego inicjały albo ma dowcipnych rodziców.
Ti Si jak tylko zobaczył, że jesteśmy idiotami z dalekiego kraju, w którym niedźwiedzie podcierają sobie dupy ludźmi, wyluzował i zwierzył nam się, że jest prawie na służbie. Prawie, bo wyskoczył po południu do miasta na żarcie, ale prawdopodobnie zjadł nieświeżego mamuta, bo mu się na kupę zebrało. Wielokrotną. I tak siedzi w barze od kilku godzin i czeka aż mu przejdzie, a w wolnych chwilach popija procenty. Niewiele, robi przerwy, bo prowadzi.
Musiał ich wypić całkiem sporo, bo przy trzeciej grze strzelał gole już tylko do swojej bramki.
– Komin, facet ma chyba dość?
– Facet jest idiotą. Cały dzień koncertował na kiblu, pewnie się nieźle odwodnił i zamiast wody, to ten wlewa wódę, która dała mu niezłego kopa w czachę.
 

TI SI GO HOME

Ok. 1:30 w nocy Ti Si wyszedł z baru grzecznie się żegnając i dziękując za ffspaniałom zabawwwę.
Pół godziny później i my postanowiliśmy wrócić. Wychodząc prawie potknęliśmy się o Ti Si, który wciąż stał na bramce, tym razem przed drzwiami wyjściowymi. Właściwie to on był w pozycji leżąco-pomóżcie-mi-wstać.
Gdy zmieniliśmy mu pozycję, przyjął nową: pomóżcie-mi-dojść-do-wozu.
A potem kolejną: zzdzie-som-kluczyki
I jeszcze jedną: dam-radę
Aż w końcu się poddał i powiedział:
– Podwieziecie mnie? Nie dam rady. Podwieziecie? Proszę. Podwieźcie mnie. Wywalą mnie z roboty. Dżizus Krajst, co ja narobiłem. Zapłacę.
– Ile? – zapytał Andrzej.
– To co mam. Wszystko.
Wyciągnął z kieszeni kilka dwudziestek.
– 180 dolarów. Pomóżcie.
Za 180 dolarów moglibyśmy go nawet ponieść na plecach.
– Nie włączajcie GPS. Tam żadna mapa nie dociera – rzucił z tylnego siedzenia, gdy już byliśmy w środku. Ja usiadłem na miejscu pasażera.
– Jak nie dociera? To jest na planecie ziemia?
– Godzina drogi.
To były w zasadzie prawie dwie godziny, ale to szczegół. Ustaliliśmy, że wrócimy do miasta jego wozem i zostawimy go przy naszym hotelu.


KIM DO CHOLERY JEST L. B. J. ?

Nasi dwaj znajomi starżnicy Teksasu wysłuchali mojej historii. Znaleźliśmy też Ti SI śpiącego smacznie w pobliskiej chatce. Podaliśmy im nasze dane, coś tam posprawdzali w komputerze i kiwnęli głową z aprobatą. Chyba nam uwierzyli.
– Czy wy durnie w ogóle wiecie gdzie jesteście?
– Widzieliśmy samolot prezydenta, więc albo jesteśmy w Waszyngtonie albo trzymacie tu Obamę pod kluczem.
– Witamy na terenie LBJ (wym: el bi dżej).
– …
– Nic ci to nie mówi? – zapytał wkurzony.
– Tak średnio.
– Whatever. Panowie, nie wrócicie do San Antonio tym wozem, bo to rządowy samochód, a my ze służby nie możemy zejść. Przekimajcie się gdzieś tutaj u nas i rano ktoś was podwiezie.
– A możesz nam zamówić taksówkę?
– A chcesz wydać na nią 200 dolców?
– Nie bardzo.
– Więc przeczekajcie do rana. Niedługo zrobi się jasno. Acha, jeszcze jedno. Co filmowałeś?
– Was, nas, takie tam…
– Skasuj to. Samolot możesz fotografować, ale jak wejdziesz do któregoś z budynków to cię zastrzelę, zrozumiano?
– A co jest w tych budynkach? – zapytał Andrzej.
– Trzymaj się z dala od budynków!
– Dobra, już dobra. Komin, gdzie my jesteśmy? LBJ? Tajna baza? Trzymają tu UFO?
– Andrzej, cho na siku.
Co to do cholery jest LBJ?

HELLO, Mr. LBJ!

Usiedliśmy w kącie i próbowaliśmy zasnąć. Próbowaliśmy tak długo aż zrobiło się widno i uznaliśmy, że tej nocy sen nam nie będzie pisany. Andrzej sobie przypomniał, że musi się wysikać. No to wyszliśmy na zewnątrz.
– Andrzej, czy ty kumasz ten klimat? Tam stoi samolot prezydenta, jesteśmy na jakimś polu, gdzie mieszka trzech strażników i nie możemy niczego dotykać. Nie łapię tego.
Ale Andrzej już mnie nie słyszał. Zamiast oddawać się oddawaniu moczu, podreptał w stronę jednego z budynków. – Tu jest jakiś szyld! – szepnął krzycząc.
– Czekaj, tylko strząsnę i już idę.
Niski, taki sięgający do kolan biały płotek odgradzał dostęp do jednego z domów. Tuż przy furtce rzeczywiście wisiał szyld, który Andrzej próbował od kilkunastu sekund rozszyfrować. Ale mu to nie wychodziło.
– Nie bardzo rozumiem, dlaczego ktoś przyczepia tu tabliczkę informującą o kolorze tego domu. Przesz widzę, jaki ma kolor!
Podszedłem bliżej i przeczytałem napis.

– Andrzej, ja dalej nic nie kumam. Szkoda, że nie możemy tam wejść.
– Ja mogę wszystko. Przede wszystkim w końcu muszę się wysikać!
Furtka sama się otworzyła, a nasze nogi same poniosły nas w kierunku Białego Domu.
Coś jednak mi tu nie grało…


AGNIESZKA JUŻ TUTAJ NIE MIESZKA

 

Cały teren był pusty.
Poza trzema strażnikami, którzy chyba smacznie spali, nie było żadnych ludzi.
Wszystko wydawało się być martwe i pochodzące z poprzedniej epoki.

KOMINEK I ANDRZEJ W BIAŁYM DOMU

Głowy nie dam, ale w googlach nie znalazłem, więc to prawdopodobnie jedyne na świecie nieoficjalne zdjęcia ze środka tego budynku. Miałem jakieś 40 sekund na ich zrobienie, bo baliśmy się nakrycia, więc niech się liczy to, że w ogóle są, a nie jakie są.
Nie wiem czym grozi publikowanie ich, ale jakby co to przysyłajcie mi paczki do więzienia.

W środku paliło się światło. Zapukaliśmy. Nikt nie otworzył, co zresztą przewidzieliśmy. Strażnicy wspominali, że budynki są puste. Pierwsze drzwi na lewo i od razu przy wejściu dowiedzieliśmy się kim był LBJ.


LBJ czyli Lyndon Baines Johnson.
Prezydent Stanów Zjednoczonych w latach 1963 – 1969. W 1963 był wice, ale po puknięciu Kennedy’ego, przejął po nim schedę, a rok później wygrał wybory.
Byliśmy w jego Białym Domu – miejscu, w którym dorastał, mieszkał, pracował i umarł w 1973 r.

Każda rzecz w tym budynku była ułożona tak, jak wyglądało to 40 lat temu.

Wyszedłem pierwszy, aby porobić fotki z zewnątrz. Andrzej dołączył do mnie po minucie.
– Nie było kibla.
– Wysikasz się w krzakach.
– Już to zrobiłem. Do zlewu w kuchni. Nudno tutaj. Cho złapiemy jakiegoś stopa i wracamy do miasta.
– Andrzej, ciebie w ogóle nie jara to, że wyszedłeś z budynku, który 50 lat temu był najważniejszym miejscem w tym kraju i w którym zapadały decyzje mające swoje konsekwencje do dziś? Gdyby nie jego działania w równouprawnieniu czarnych, to dziś Barack Obama mógłby co najwyżej zamiatać ulice.
– Mam se teraz dorabiać ideologię do tego, że chciałem się tylko wysikać?

CIĄG DALSZY NASTĄPI

Do San Antonio wróciliśmy wcześnie rano. Nie zobaczyliśmy już Ti Si, który gdzieś przepadł. Podwiózł nas ktoś, kto strażników Teksasu zaopatrywał w żywność, dziewice i rakiety Patriot.
Noc pełna przygód, a czekał mnie jeszcze wcale niełatwy dzień, bo miałem umówione spotkanie ze znajomą sprzed lat, w której wam pisałem. Nawet się trochę tego bałem, bo jej reakcja na mnie mogła być różna, choć według Andrzeja tylko dwie opcje wchodziły w grę.
– No stary, za to co jej kiedyś zrobiłeś… ona ci tego nie zapomniała na pewno, więc albo cię wykastruje albo będziecie się bzykać. Wiesz, Komin, życie naprawdę jest proste. Albo się człowiekowi chce sikać albo nie chce. Albo ona na ciebie leci, albo nie. Dzień, noc…
– Skończ.
– …zimno, ciepło, białe, czarne…

Niestety nie wszystko potoczyło się po mojej myśli i to co się wydarzyło, ucieszyło tylko Andrzeja, ale o tym opowiem wam następnym razem. Tak, o walizce też pamiętam. Spokojnie. Wszystko w swoim czasie 🙂

Komentarze

  1. Pingback: Teksty z wyprawy do USA | Kominek IN

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Connect with Facebook

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>